Egzekucja planu Danielsa po gadżeciarsku
Trenuję bieganie według metody Jacka Danielsa. Realizację planu zaczynam we wrześniu, a kończę dopiero w marcu. Trening ten kosztuje mnie dużo wyrzeczeń. Jestem amatorem więc są takie momenty gdzie wszystko idzie jak po maśle, a innym razem nogi bolą cały czas. Przeszkadza to w pracy, przeszkadza w domowych obowiązkach, a czasami przeszkadza również w spaniu. Ale nie o tym chciałem. Po planie następuje taki moment, że trzeba go w jakiś sposób wyegzekwować. Zobaczyć czy są postępy. W końcu tyle ciężkiej pracy nie może pójść na marne.
■ Lokalizacja: Lublin
Tego roku na egzekucję planu wybrałem 10-kilometrową trasę w Lublinie. Czwarta Dycha Do Maratonu. Trasa ma atest więc powinna mieć równe 10km i nie trzeba będzie tego dziesięć razy potwierdzać pomiarami z Geoportalu czy GPS'a. Termin 8 kwietnia idealnie wpasował się w tydzień po zakończeniu planu Danielsa. No więc zapisałem się! W moim przypadku podstawowym warunkiem zrobienia tak zwanej życiówki jest chłód. Przy ciepłej temperaturze fatalnie mi się biega i strasznie dużo tracę w stosunku do innych zawodników. Słońca i upału się też po prostu boję. Wystarczył mi jeden przebiegnięty upalny maraton gdzie byłem na granicy wycieńczenia. W kwietniu powinno być jeszcze chłodno. Prawda?
Na dwa tygodnie przed zawodami na dworze był śnieg po kostki oraz ujemne temperatury. Natomiast w pogodach długoterminowych zapowiadają super ciepłą niedzielę 8 kwietnia, 21 stopni oraz słońce. Niemożliwe! To się nie sprawdzi. Oczywiście że się sprawdziło. Słowo w słowo, punkt w punkt. Wszystko jak na złość. Ale nie denerwuję się, to nie pierwszy i nie ostatni raz. Ponieważ miałem jechać na te zawody tylko dla życiówki, to mógłbym odpuścić bieg, gdyby nie to że został opłacony sporo wcześniej (nie dało się inaczej). No to jadę, trudno.
Dzień startu. Docieram na miejsce wczesnym porankiem. Jest 9:30 a słońce już mocno świeci. Ostatnie moje zawody odbywały się przy ujemnej temperaturze, a treningi robiłem późnym wieczorem również w chłodzie. Amplituda temperatury dzisiejszego dnia w stosunku do treningów, to będzie w najlepszym przypadku jakieś 15 stopni. Oczywiście w cieniu. A na słońcu ile? Nie chcę nawet myśleć. Na całej trasie wzdłuż zalewu Zemborzyckiego nie będzie cienia. Zupełnie przestałem liczyć na dobry wynik, a dwa tygodnie temu planowałem złamać 40 minut. Pobiegnę minutę może dwie słabiej niż powinienem, a zmęczenie będzie ogromne. Trudno.
Meta biegu, godzina 9:30
Masa wyrzeczeń. Masa treningów. Latami. I mam tak odpuścić? Bez walki? Nie. Mam trochę czasu do startu to zaczynam kombinować.
Punkt pierwszy. Od dwóch tygodni obserwuję pogodę. Jest szansa na małe podmuchy wiatru w okolicy. Plus zalew jest spory, tam zawsze wieje. Liczę na to jak na nic innego. Wiatr będzie schładzał spocone ciało podczas biegu.
Punkt drugi. Czasami bolą mnie łydki. Od lat biegam w wysokich skarpetkach co trochę je uciskają. Wydaje mi się że to pomaga. Minusem jest to, że to nagrzewa nogi i to sporo. Zaryzykuję i ściągnę je. A co jeśli skończy się to kontuzją? Następne starty są ważniejsze niż jakaś tam życiówka. Żeby było śmieszniej to prawa łydka tego dnia mnie trochę boli. Ryzykuję.
Punkt trzeci. Polać się wodą przed startem.
Punkt czwarty. Zawody lubię biegać intuicyjnie bez zegarka. Nawet nie tyle co lubię, a nigdy nie biegam patrząc na czas. Tylko treningi. Tym razem postanowiłem zrobić inaczej. Tempo progowe Danielsa które trenowałem tego roku wynosi 4:04 na 1km. Lubię to tempo i w miarę dobrze sobie z nim radziłem na treningach. Jednak to tempo jest wolniejsze od tempa które zakładałem. Szacunkowo da mi 41 minut na 10km. Lepsze to niż całkowita porażka w słońcu (czyli 42 minuty). No to ruszamy.
Miasteczko biegaczy
Słońce pali niemiłosiernie. Mimo to wszyscy na starcie odważnie ustawiają się na front. Jest też zając z wymalowanym na baloniku czasem 40 minut. Fajnie by było się go trzymać podczas biegu. Ostatnie odliczanie no i ruszyliśmy. Jak to na starcie wszyscy pędzą bez opamiętania. Patrzę na zegarek, tempo 3:50, a przede mną ponad setka ludzi. Zając jest już 50 metrów przede mną. Już miałem ochotę gonić za nim ale opamiętuję się. Patrzę na zegarek i zwalniam. Dziwne uczucie. Nerwowo spoglądam na zegarek co 50 metrów biegu by wyregulować tempo biegu. Inni biegacze pewnie sobie pomyśleli - co za gość nie potrafi biegać bez gadżetów. Tak się właśnie czuję. Jak gadżeciarz. Nie, nie dam się ponieść emocjom. Trzymam się kurczowo tempa 4:02 - 4:03. To i tak 2 sekundy szybciej niż zakładałem.
2 kilometr. Wyprzedzam kilku zawodników. Nadzoruję nerwowo zegarek, czy mnie nogi przypadkiem nie ponoszą. Nie, to inni zwalniają. Biegnie mi się bardzo komfortowo. Do tego wieje wiatr! Wieje w twarz ale dzięki temu jest chłodniej. 3 kilometr, trzymam się sztywno tempa. Tak jak na treningu. Może to dlatego odczuwam taki komfort biegu. Mijają kolejne kilometry, cały czas wyprzedzam innych biegaczy, mimo że biegnę jednym tempem. Jedynie zając z napisem 40 minut coraz bardziej się ode mnie oddala. Na 4 kilometrze jest nawrót i dalej trasa wiedzie chodnikiem / ścieżką rowerową. Będzie całkowicie w słońcu plus wiatr w plecy. Trochę mnie to martwi. 5 kilometr. Woda. Łapię kubek, trochę piję, trochę się polewam. Strasznie mało tej wody.
Ten odcinek zgodnie z przypuszczeniem jest trudniejszy. Wiatru momentami nie czuć, robi się naprawdę gorąco. Do tego dochodzi spory ruch turystyczny na ścieżce oraz to że ciągle kogoś doganiam i wyprzedzam. Mimo to wciąż biegnie mi się w miarę dobrze. 7 kilometr. Patrzę na zegarek, tempo 4:01. Patrzę jeszcze na czas, zbliża się 28 minuta. Co? Przecież powinno być 25 minut. To dlatego zając ucieka, a ja zostaję w tyle. Zdenerwowałem się i przyśpieszyłem. Po 500 metrach czuję narastające zmęczenie. Słyszę jak inni zawodnicy mocno oddychają. Ponoć kilka osób nawet upadło na trasie. Dziwię się że sam jeszcze wytrzymuję temperaturę. Dobiegam do 8 kilometra, patrzę na zegarek, tempo 4:00 i 32 minuty. Zaraz, zaraz! Czyli jest to dobrze. Coś mi się pomieszało z tymi 25 minutami. No tak, głowa już nie pracuje przy tej prędkości. Tylko dlaczego ten zając ciągle się oddala. Może to jakiś inny zając z czasem 39 minut? Nie wiem. W każdym razie jestem zadowolony ze swojego zrywu, nadrobiłem trochę czasu.
Dalej biegnie mi się już ciężko. Nie podejmuję się szarpania i robienia ataku na 2 kilometry przed metą. Robię swoje, tylko odrobinę szybciej. 9 kilometr. Wybiegamy na wietrzną tamę na północnej krawędzi zalewu. Znów wieje w twarz, tak że aż zatrzymuje człowieka. Jednocześnie schładza. Super, tego mi było potrzeba. Dalej jest górka i to spora. Przyśpieszam. Nie może mi jakaś byle górka teraz przeszkodzić. Widzę napis 500m, widzę 38 minut na zegarku. Teraz albo nigdy, ale z głową, żeby nie paść z wycieńczenia na trasie. Mimo że cyfry na zegarku zobaczyłem to trasę ledwo co widzę. Standard. Mocno przyśpieszam i daję się ponieść dopiero na 200m przed metą. Przebiegam metę z widniejącym czasem na zegarze 39:59. Udało się! Słaniam się na nogach i po omacku szukam cienia na mecie.
Sprawdzam wyniki, czas brutto 39 minut i 50 sekund, netto: 39 minut i 42 sekundy. Rewelacja. Według tabel Danielsa powinienem pobiec 39:20, ale w taką pogodę? Tylko 20 sekund straciłem? Nie mogę w to uwierzyć. Jak później sprawdziłem ostatnie 3 kilometry biegłem tempem 3:55, a ostatni kilometr 3:50. Wyszedł idealny bieg progresywny. Z planu tworzonego na szybko przed zawodami. Gdyby nie zegarek, to mogło by się nie udać. Dobrze że nie odpuściłem tych zawodów.
Ale co z tym zającem? Zniknął zupełnie z przodu. Może miał coś innego napisane na tym baloniku. Tego już się nie dowiem.
Powrót na stronę główną